Nie jesteś zalogowany.
Drodzy mili, tym razem bardzo wolno poszło mi pisanie. Wina to trudnego okresu oraz tworzenia VN. No ale się udało, a to przecież najważniejsze. Moje oczekiwania nie były wygórowane, ale nie dało się ukryć, że takowe w ogóle istniały. Czy sezon im sprosta?
Jeśli interesują was oceny na MAL, jakie wystawiłem, dodajcie mnie do przyjaciół.
Podsumowanie zima/wiosna czas zacząć. Miłej lektury!
Shigatsu wa Kimi no Uso
Na starość chyba przeistaczam się w cynika. Seria ma tak wysoką średnią, że aż dziw mnie bierze, gdyż właśnie ją skończyłem i mam mieszane wrażenia. Lubię romanse (choć ostatnio żadnego dobrego nie widziałem) oraz lubię serie muzyczne z dobrymi kawałkami. Anime zapewnia nam oba te czynniki wymieszane ze sobą, więc co mogłoby pójść źle? I choć wydaje mi się, że wszystko poszło dobrze, nie mogę z czystym sercem powiedzieć: "Jestem zachwycony". Zabrzmi to brutalnie, ale w momencie, gdy chorowita blondyna trafiła do szpitala, lekko mi ulżyło, bo nie mieszała między bohaterami tak intensywnie, jak to miała w zwyczaju wcześniej. Skoro już temat nadgryzłem, to dopowiem tyle, że seria to dramato/pseudoromanso/shounen muzyczny. Z dramatu mamy tutaj genialnego pianistę, który traci zmysł muzyczny (bo chyba nie napiszę, że przestał słyszeć muzykę... coś takiego tylko w Japonii) na wskutek traumatycznych przeżyć z dzieciństwa, skrzypaczkę, która jest na coś chora oraz kilku pomniejszych bohaterów z trywialnymi problemami. Z romansu na pewno naszego pianistę oraz dwie dziewuszki czujące do niego miętę. Nie są to nachlane zaloty, gdyż nawet główny heros skupia swoje myśli na czymś innym niż miłosne uniesienia. No i muzyka. Powiem tak, niedawno odświeżyłem sobie Nodame Cantabile i tam też muzyka była ważna dla fabuły. Niektóre w odcinki w połowie były skupione tylko na niej, gdzie widz mógł się delektować wspaniałymi koncertami. Tutaj muzyka często to tylko tło, gdyż podczas gry na instrumencie, bohaterowie rozkminiają swoje życiowe problemy i wyobrażają sobie przeróżne bzdety. Nie mówię, że to źle, ale priorytety są widoczne gołymi okiem. Ja liczyłem osobiście na więcej muzyki i porządny romans. Zamiast tego mamy ciotę pianistę, który nie może sobie poradzić z demonami przeszłości i emoci z tego powodu oraz miałki romans z gimbazy bez pazura. Chyba tylko grafice nie mam nic do zarzucenia, bo jest ładna. Instrumenty wygenerowane w 3d wyglądają cudnie, najbardziej fortepian, w którym zadbano nawet o animację młoteczków uderzających o struny. Reasumując, jestem rozczarowany, bo nie otrzymałem tego, co oczekiwałem, ale seria na pewno należy do tych ciekawszych z tego sezonu. Polecić mogę fanom romansów, okruch życia oraz muzyki (kilka kompozycji Szopena jest do odsłuchania). Też tak mieliście, że od momentu, gdy bohaterka okazuje się być chora, obstawiacie czy zemrze na koniec serii, czy też nie? Ja obstawiłem, że tak.
Absolute Duo
Kolejny płytki cyc-fest bez znamion fabuły. Magiczna szkoła? Jest. Główny bohater z nietypową mocą, co skutkuje jego popularnością wśród dziewuszek? Jest. Poranne pobudki z loli pod kołdrą? Jakżeby nie. Nauczycielka i dyrektorka wyglądające jak dzieci? Check. Łatwiej wymienić to, co nie jest sztampą. Eee... Dobra, przesadziłem. Seria w całości skierowana dla ludzi lubujących się w klimatach ecchi. Fabuła tutaj jest płytka i nieciekawa. Jeśli ktoś nie trawi debilizmów w postaci niewidzialnych drewnianych kłód rozstawionych po świecie, które sprawiają, że bohaterowie dość często potykają się o nie i wpadają na siebie, to niech trzyma się do serii z daleka. Polecam jedynie prawdziwym fanom.
Akatsuki no Yona
Z tym anime wiąże się dość wstydliwa sprawa, gdyż mi się... podobało. Nie wiem czemu, ale początek przypadł mi do gustu, gdyż był dość interesujący. Później, gdy harem pięknisiów rósł w siłę, mój entuzjazm topniał, ale nie upadł poniżej pewnej granicy przyzwoitości. Z czym się to je? Seria to niestety shoujo, czyli jedna dziewczyna i gromadka facetów. Na szczęście znamiona tego gatunku nie są aż takie widoczne na ekranie, dlatego podczas seansu nie wydaliłem spontanicznie treści żołądkowej, a nawet byłem lekko zainteresowany. Gdybym miał opisać anime jednym słowem, byłoby to: "przygoda". W królestwie zostaje przeprowadzony zamach stanu, dlatego księżniczka, córka zamordowanego władcy, musi uciekać, by uchronić się przed śmiercią. Tak zaczyna się jej przygoda z poszukiwaniem potomkami mitycznych smoków prowadząca do zemsty na zdrajcach. Fabuła została dość zgrabnie nakreślona, dlatego nie nudziła. Podobał mi się kompletny brak przewidywalności w początkowym etapie serii. Zwykle twory fabularne (książki, filmy, seriale) mają pewną tendencję do wytwarzania określonej struktury prowadzenia historii. Tutaj schematyczność nastąpiła dopiero potem, gdy wesoła ekipa już podróżowała po świecie i rozwiązywała po kolei problemy poszczególnych bohaterów. Początek Akatsuki no Yona był mniej przewidywalny, gdyż został skonstruowany jako wstęp do etapu przygód. Anime skończyło się na momencie, gdy schematyczność znowu została zażegnana. Szykuje się kolejny sezon. Co do wątków miłosnych. Takowe tam migotają w tle, ale nie spodziewałbym się konkretnej konkluzji wcześniej niż na koniec serii. Jedyny motyw, który został zgrabnie użyty, to zdrada ukochanego głównej bohaterki. Z jednej strony chce się zemścić, ale widać, że jest rozdarta między sercem a rozumem. Komu polecę? Z racji struktury shoujo fanom/fankom tego gatunku. Na szczęście facet też jest w stanie coś tutaj znaleźć, bo pierwszą połowę ogląda się nawet nieźle. Reasumując, jeśli lubisz serie przygodowe, to możliwe, że znajdziesz w Akatsuki no Yona coś dla siebie.
Kantai Collection: KanColle
Ta seria to uosobienie japońskich dewiacji w pigułce. W zasadzie nie wiem, od czego zacząć, by ta notka zachowała jakąkolwiek formę. Anime zostało stworzone na podstawie przeglądarkowej karcianki, więc scenarzyści mieli wielkie pole do popisu. Ja nie znałem pierwowzrou, więc nie wiedziałem, czego się spodziewać. To, co otrzymałem, zażenowało mnie do tego stopnia, że momentami musiałem zastopować seans i zadać sobie egzystencjonalne pytanie: "Co ja pacze?". Wyobraźcie sobie, że toczycie wojny z wrogim najeźdźcom i chcecie go pokonać (ważny punkt). Co robicie? Normlany człowiek pewnie zmobilizowałby siły zbrojne i ruszył do walki. Czołgi, samoloty, okręty wojenne... Japończyk jednak musi wszędzie wcisnąć to swoje zasrane moe. Z takich chorych fantazji powstało Girls und Panzer (zwany potocznie Kejonem z czołgami). Coś, co zdrowemu Polakowi wydawało się szaleństwem, dla Japończyka było jedynie skromnym początkiem. Jak uczynić machiny wojenne służące do zabijania moe? Malowanie w kwiatki już było. Więc może ubrać je w spódniczki i dodać słodkie buźki? Nawet mogę sobie wyobrazić, jak w tej azjatyckiej łepetynce zaświeciła się lampka. "Niech machiny wojenne przeistoczą się w słodkie dziewuszki!" I w taki oto sposób słowo stało się ciałem. Kantai Collection to anime o dziewuszkach, które muszą narażać własne życie w walce z dziwnymi kreaturami zagrażające ludzkości. Realia są osadzone gdzieś w okresie IIWŚ. Słodkie dziewczynki zakładają jezuskowe sandałki (pozwalające im chodzić po wodzie), przywdziewają uzbrojenie okrętów marynarki wojennej w postaci armat, wyrzutni torped, płyt lotniskowców jako tarcze itd. I ruszają do boju. Do teraz nie wiem, czym one są. Ludźmi? Czy może maszynami? Bo wiecie, z jednej strony krwawią, ale obrażenia muszą reperować (fanfary...) w gorących źródłach. Na dodatek mogą się poddawać przebudowom/ulepszeniom i w ten sposób usprawniają swoje opancerzenie. I jeszcze ta przemiana w okręt bojowy w klimatach czarodziejek... Poświęciłem tej serii stanowczo zbyt dużo swojego czasu. Komu polecę? Może fanom gry...? A najlepiej nikomu, bo po prostu głupota wylewa się z ekranu hektolitrami. Pierwszy raz od bardzo dawna odczuwałem wewnętrzny wstyd podczas oglądania bajki.
Shinmai Maou no Testament
Głupkowata seria nieudolnie próbująca usprawiedliwić sceny ecchi prawie ocierające się o hentaja. Cały motyw lekko kojarzy mi się z Hajschool DxD, to samo zresztą sugeruje okładka, wystarczy przeanalizować kolory włosów bohaterów oraz ich wygląd. Fabuła jest dość typowa, ciężko jej zarzucić bycie totalnie idiotyczną, ale kompletnie niczym nie poraża, ot kolejna walka demonów, bogów oraz innych bytów z magicznymi mocami. Dziewuszki nie mają w zasadzie żadnych oporów, by cisnąć się protagoniście do łóżka i dawać się obmacywać, a nawet go zachęcać w bardzo nachalny sposób do takowych ekscesów. Szala moim zdaniem została przesunięta bezmyślnie w stronę negliżu i pseudo-erotyzmu. Ilość cenzury również jest zatrważająca. Zaczęło się od zwykłych promieni światła, a skończyło na obrazkach z głupimi mordami. Wniosek? Sera ma zarobić na blu-ray i jeśli ktoś, ma ochotę się upajać malowanym erotyzmem, niech poczeka do premiery niebieskich krążków. Komu polecę? Fanom cycków oraz majtek z jako tako nakreśloną fabułą. Słaby średniaczek bez polotu dla młodych chłopaczków w okresie dojrzewania.
Tokyo Ghoul √A
Profanacji ciąg dalszy. Nie, żebym był wielkim fanem mangi, ale miała swoje dobre momenty. Drugi sezon Tokijskiego Ghula orze fabułę do gołej ziemi. Pierwszy grzeszył, ale tutaj aż chce się śmiać. Niektóre wątki są poprowadzone kompletnie idiotyczne. I to zakończenie... Znając mangę, anime wywołuje politowanie na twarzy. Główny bohater zamienia się w emo-samobójcę i robi kompletne pierdoły bez pomyślunku. Może i materiału źródłowego było za dużo na jak na 12 odcinków, ale to niczego nie usprawiedliwia, bo momentami fundowano na ekranie przydługie sceny, gdzie nic się nie działo. Scenarzyści rozkminiali, jak wcisnąć do animca sceny z mangi, zgrabnie je ubić i sprawić, żeby to wszystko miało sens. Słabo im to wyszło. Komu polecę? Fanom prequela i tylko im. Powtarzam, jeśli komuś to anime wydawało się ciekawe, niech bez skrępowania sięgnie do mangi, ona jest lepsza.
Shirobako
Anime wpisujące się trend okruchów życia z wątkami edukacyjnymi. Seria opowiada o kulisach powstawania anime od kuchni. Widz jest zalewany profesjonalnym słownictwem, dlatego na początku może się czuć przytłoczony, ale w dość pozytywny sposób. Najbardziej rozbawiło mnie, gdy zobaczyłem na ekranie, że Japończycy używają tego samego softu, co ja. Gdybym miał porównać Shirobako i Bakumana, najbardziej rzuca się w oczy, że ten drugi ma o wiele bardziej rozbudowaną część fabularną. Tutaj głównym spoiwem całej historii, oprócz produkowania anime, jest przysięga pięciu przyjaciółek z liceum, że chcą razem pracować przy jednym anime. Ten wątek dość szybko zostaje ucięty i widz jest rzucony na głęboką wodę. Seria na pewno jest interesująca z technicznego punktu widzenia. Jak nie lubię, gdy główne postacie to dziewuszki, w tym przypadku tego problemu nie było. Cóż więcej dodać. Polecam wszystkim, gdyż ciężko coś jej zarzucić, bo jej walory edukacyjne są niezaprzeczalne. Jeśli jednak szukacie romansu albo dramatu, tutaj tego nie uświadczycie. To po prostu anime o produkcji anime.
Saenai Heroine no Sodatekata
Moje zdanie o tej serii zmieniało się kilkukrotnie podczas seansu. Zaczęło się od ciekawego konceptu z antysocjalnym głównym bohaterem, który postanawia stworzyć grę Visual Novel. Tak się akurat składa, że jedyne osoby będące w stanie mu pomóc to dziewczyny, z którymi ma pewne przejścia. Wtedy jeszcze nie skojarzyłem faktów i dalej liczyłem na coś niesztampowego. Nagle pojawia się kolejna bohaterka o dość nietypowym, analitycznym, wręcz pragmatycznym, charakterze. Mieszanka tężeje. Rozmowy bohaterów są dość ciekawe, pełne cynizmu oraz dogłębnych analiz świata oczami otaku (jak ja nie lubię tego słowa...). Nadzieja dalej kwitnie. Ale coś nie daje mi spokoju. Skąd te dziwne kąty kamery? Z początku wydawało mi się to interesujące, gdyż bohaterki nie były pokazywane w całości, co robiło klimacik (w przypadku jednej z nich nawet duży), ale potem kadrowanie skupiło się pupkach, nogach, cyckach i tym podobnych miejscach. To mi śmierdziało. Triki ala Bakemonogatari. Im dalej w las jednak, tym dotkliwiej doświadczałem prawdziwego oblicza Saenai Heroine no Sodatekata. To zwykła haremówka, do licha ciężkiego. I to taka najgorszej maści, bo innych bohaterów liczących się w stawce się utaj nie uświadczy. Bohaterki lgną do naszego herosa jak mucha do gówna. Praca nad grą to zaledwie tło, a nie główny wątek. Pseudo-cynizm okazał się ślepym zaułkiem zamienionym bezpowrotnie na ecchi. Cóż mi pozostaje, jak nie wyrazić w tej krótkiej notce swojego rozczarowania. Bajka to harem z ciekawym konceptem i sztampowym wykonaniem. Z bohaterek tylko jedna wydaje się ciekawa, reszta to oklepane tandetne tsundere bez polotu. Na dodatek jedna z nich (blondyna) to obrażalskie ziele o mentalności dziecka z podstawówki, ciężko się takie rzeczy trawi w moim wieku (układ pokarmowy nie ten). Polecam fanom gatunku i może komuś, kto ma ochotę pooglądać słiciaszne kadry zza pupki i spod cycków.
Koufuku Graffiti
Wystarczyła mi minuta seansu, by trafnie odgadnąć, że to produkcja Shaftu. Każdy powinien się z łatwością spodziewać pewnych zabiegów, jakie to studio bardzo lubi. Specyficzne kadrowanie, takie jakby slow-mo no i wreszcie dziewuszki. Seria opowiada o jedzeniu, dobrze czytacie, o jedzeniu. Bohaterki niby coś tam robią i posuwają fabułę do przodu, ale głównym motywem przewodnim jest pożeranie kolejnych dań. Ja popełniłem ten błąd i oglądałem Koufuku Graffiti będąc na głodzie, co tylko przyprawiło mnie o większe męki. Jedno tej serii przyznam, dania prezentuje wyśmienicie, poziom detali pokarmów na ekranie jest wręcz nieprawdopodobny. Na drugi dzień do seansu zaopatrzyłem się z coś na ząb, by móc sprawiedliwe ocenić anime. Wtedy już nie było tak intensywnie jak wcześniej. To kolejne moe-gówno o słodkich dziewczynkach miło spędzających czas (żrąc). Tyle, że temat jedzenia gra tutaj pierwsze skrzypce. Polecam tylko fanom gatunku. I absolutnie odradzam ludziom na diecie.
Log Horizon 2nd Season
Druga odsłona serii o ludziach zamkniętych w MMO. Wieki rywal SAO w tym gatunku i ogólnym koncepcie bardzo się od niego różniący. Moim zdaniem ten drugi miał o wiele lepsze podstawowe założenia, które zostały koncertowo skopane, gdyż z gry zrobiła się drama. Tutaj tej gry jest więcej, ale dalej ciężko to nazwać MMO z powodu przeróżnych udziwnień. Wiele postaci zwyczajnie może irytować z powodu swoich dziwacznych charakterów. Pewnie skośnoocy lubią takie motywy, ale ja, Słowianin, nie bardzo. Moje zdanie jest takie samo jak i o pierwszym sezonie. To taka przygodówka fantasy z udziwnieniem w postaci motywu z grą MMO. Jeśli podobał się komuś sezon pierwszy, spodoba się pewnie i drugi. Mnie niestety nie przypadł do gustu. To tyle.
Aldnoah.Zero 2nd Season
Drugi sezon zaczyna się tam, gdzie skończył się pierwszy, dowodząc nam po raz kolejny raz, że księżniczek kule się nie imają, a jak się imają, to ich nie uśmiercają. Moim skromnym zdaniem seria może i miała ciekawy koncept, ale było w nim zbyt mało japońskości, więc niejako był skazany na los, jaki go spotkał. Dla mnie wydawał się za mało poważny, a dla Japończyka był pewnie zbyt mało szalony. Deficyt cycków zastąpiono pseudo-intrygą i walkami mechów. Zresztą mechy też są niejako ikoną skośnookich, a tutaj się nie spisały. I tak wyszła bajka, która starała się być czymś więcej. jakby tego było mało, zafundowano nam zakończenie trochę z czapy. Niby zaskoczyło mnie pozytywnie, bo nie pojechano po jakimś mega schemacie, ale pewnie u większości pozostawi niesmak. A z kolei co do głównych bohaterów. Mnie się tam analityczne oko podobało, heh, jakoś się upodobałem w połączeniach maszyn i ludzi. Natomiast spiskowiec nam zaszalał w tym sezonie i marnie na tym wyszedł. Cóż mogę więcej dodać. Polecam ludziom, którzy widzieli sezon pierwszy, bo wypada dokończyć to, co się zaczęło.
Diamond no Ace
Co to dużo mówić, seria o baseballu. Półtora roku czekania, by poznać losy szkolnej drużyny chcącej sięgnąć po najwyższe trofeum w tej grze. Czy było warto? Zależy, czego się oczekiwało. Najlepsze sportówki, jakie widziałem, były wyśmienitym połączniem wielu gatunków. Rywalizacja sportowa, okruchy życia, dramat, romans. Tutaj nie ma niczego oprócz tego pierwszego. Z tego powodu seria wydaje lekko uboga, ale jestem przekonany, że z pewnością zadowoli zatwardziałych fanów gatunku. Ciekawy też jest motyw wprowadzenia wielu głównych postaci. Można śmiało powiedzieć, że to właśnie drużyna jest głównym bohaterem w tym anime. Również przełamano stereotyp hegemonii jednego narzucającego. Tutaj jest ich wielu i każdy z nich ma swoje dobre i złe strony. To wszystko składa się na serię, która nie jest całkowitą kopią innych, sobie podobnych, a jedynie wykorzystuje najlepsze elementy swoich sióstr. Jeśli ktoś lubi sportówki o baseballu, niech zobaczy, ale niech nie spodziewa się czegoś więcej niż rywalizacje szkolnych drużyn.
Cross Ange: Tenshi to Ryuu no Rondo
Heh, wybaczcie, ale rzucę kilkoma spojlerami w tej notce – informacja dla tych, którzy się ich boją. Więc tak, Cross Ange to bajka z wielkimi ambicjami. Jestem przekonany, że jej targetem są hardkorowcy. Mamy tutaj mechy, klimaty militarne, nawet dramę, poruszanie problemu rozwarstwienia klasowego, a ja osobiście odnalazłem jeszcze problem fali w wojsku oraz homoseksualizmu. Sami widzicie, że jest grubo. Ale czy te tematy zostały wzięte na poważnie? Niektóre tak. Imersję rozwaliło pierwsze spotkanie głównej bohaterki z facetem (gdzieś 5 odcinek), który po potknięciu zanurzył się twarzą w jej kroczu. Lepszego początku znajomości nie dało się wymyślić. Wtedy bańka pryska, już wiedziałem, czego się spodziewać dalej. Na chwilę warto wrócić i coś opowiedzieć o upadłej księżniczce. Postać nie jest poprowadzona idealnie, ale miło się ogląda, jak spadają na nią różne nieprzyjemności tego świata. Wpierw mordują jej rodzinę, dostaje ostry wpierdol, by potem zostać sponiewieraną i brutalnie zgwałconą. Pakują ją do baraków pełnych gniewnych dziewuszek ze skłonnościami homoseksualnymi. I jak się tutaj nie pochlastać żył na jej miejscu. Lecz nasza protagonistka to harda suka i nie daje sobie w kaszę dmuchać. Udaje się jej przezwyciężyć trudności. Ale teraz zastanówmy się na chwilę. Czy widok znęcających się nad sobą dziewuszek w półnagich strojach eksponujących ich wdzięki zmusza do jakichkolwiek refleksji? Chyba nie. Wystarczyło tylko zamienić płcie bohaterów, a sytuacja wyglądałaby zgoła inaczej. Gwałt w barakach nie budziły już takiego politowania. To byłby dramat i to dość ciężki. Nie wiem, czy Japończycy bali się poruszać takich tematów, czy może historia by na tym ucierpiała, ale zwyczajnie nie da się tego brać na poważnie. Shame on you. Zaintrygował mnie również wątek ludzi i podludzi. Choć oklepany, dalej pobudza wyobraźnię. Niestety na tym skończyły się ciekawe rzeczy w Cross Ange. Reszta to walki robotów, ubijanie wielkich stworów, dziewuszki, trochę absurdalnego ecchi oraz odkrywanie tajemnic świata. Jak do tego dodać ostatnią walkę, która polegała mniej więcej na tym, że jeden facet, który poruchał, walczył z drugim facetem, który zazdrościł tamtemu, że poruchał, mamy kompletny obraz całości. Całość to dość brutalne mechy z przesadną ilością animowanych cycków w kresce Code Geassa bez porywającej fabuły. Innymi słowy słaby średniaczek. Komu polecę? Pewnie fanom bajek studia Sunrise i mechów ogólnie. No chyba, że cieszy kogoś maltretowanie głównej bohaterki (mnie na przykład), wtedy polecam z całego serca.
Yowamushi Pedal: Grande Road
Kolejna już kontynuacja kończąca się w tym sezonie i kolejna seria sportowa. Tym razem na celownik idzie kolarstwo będące dość niszowe, jeśli chodzi o przenoszenie go na ekrany odbiorników telewizyjnych w postaci animowanej. Yowamushi Pedal można porównać w zasadzie tylko do Over Drive, które ma już swoje lata. Choć to drugie zdawało mi się osobiście lepsze, średnia na MAL mówi coś innego. Ale dość nostalgii. Choć seria jest solidna, miałem wrażenie w drugim sezonie, że ze zwykłej dyscypliny sportowej przeistacza się w wyścigi rowerowe z supermocami. Absurdalnych postaci namnożyło się jak grzyby po deszczu. Autor chyba nie miał pomysłu, jak ich zdywersyfikować i powymyślał niestworzone dziwactwa. Przemiana w kolejną formę to w tym przypadku normalka. Już nie będę się zgłębiał w opisy, bo mi to nie podpasowało. Reasumując, sezon drugi można uznać za kompletnie udany, gdyż był calutki wypełniony wartką akcją i zwrotami akcji. Realizmu trochę mu ubyło, ale dalej dało się to oglądać. Polecam fanom sportówek różnej maści.
Yuri Kuma Arashi
Ech, nie spodziewałem się takiej serii. W sumie jakby ją sklasyfikować...? Impresjonistyczne lesbijstwo? Motyw leci tak: na świecie za sprawą kosmicznych mocy przebudziły się "niedźwiadki". Owe niedźwiadki pożerają ludzi, dlatego ludzie odgrodziły się od nich specjalnym murem. Za murem utworzyli sobie żeńską szkołę, gdzie szerzy się homoseksualizm i jakieś dziwaczne rytuały. Ogólnie patologia na całego. Wszystko się wywraca do góry nogami, gdy za mur przekradają się dwa niedźwiadki w ludzkich formach. Znaczy wiecie, mogą się przekształcać. I tak zaczyna się mordowanie lesbijek. Nie wiem jak wy, ale mnie rozjebałoby mózg po takim opisie. Podczas oglądania jest tak, jak wyczytałem na necie. Przez pierwsze 5 odcinków myślisz sobie "WTF is this shit?!", a potem już po prostu "don’t care". Poziom abstrakcji jest dość podobny do Uteny i Penguindruma. Gdyby tylko nie to okropne yuri, pewnie bawiłbym się lepiej, a tak jest dość słabo. To całe pożeranie ludzi było fajne, ale reszta okazała się makabrycznie przesłodzona. Wydaje mi się, że seria podejdzie tylko określonej grupie fanatyków gatunku. Ja do nich nie należę i należeć nie chcę. Serię profilaktycznie polecam tylko im. Jeśli zachęcił cię mój opis, też zobacz, nie odpowiadam za potencjalnie wyrządzone szkody.
Kamisama Hajimemashita◎
Z tego, co widzę, ludzie na MAL hojnie oceniają drugi sezon psudo-romansu o mitycznych japońskich zwierzoludziach. Prequel był trochę zbyt nijaki jak na moje gusta. Dziewczyna o dobrym serduszku powoli zdobywa serca kolejnych nadprzyrodzonych kreatur. To pewnie mokry sen niejednej animefanki, ale mój już niekoniecznie z powodów dość oczywistych. A wczuwać się za bardzo nie mogę w stworzenia nie będące ludźmi. Z tego też powodu jestem daleki od zachwytu, ale mimo tego dla fanów romansów pozycja posiada jakąś tam wartość. Można ją obejrzeć, nie nastawiając się na emocje wgniatające w fotel. Akcja toczy się dość wolno i głównie skupia się na tym samym schemacie. Dziewuszka stawia czoła problemem natury nadprzyrodzonej i w ten sposób zdobywa przyjaciół. Przy okazji wątek romantyczny odrobinę posuwa się do przodu, przynajmniej w umysłach bohaterów, niekoniecznie na zewnątrz. Lecz to już coś. Co to więcej napisać... Polecam fanom poprzedniczki oraz wszelakiej maści romansów (w tym wypadku oczywiście zacznijcie seans od prequela). Dla reszty ludzi pozycja dość mało strawna.
Juuou Mujin no Fafnir
Ziemię atakują przedziwne gigantyczne stwory, które rujnują ludzką cywilizację. Kreatury znikają tak szybko, jak się pojawiają, lecz pozostawiają po sobie przerażające dziedzictwo. Od tego dnia na świat przychodzą dzieci władające nadprzyrodzonymi mocami. I akurat tak się złożyło, że większość to dziewuszki, więc wybudowano specjalną szkołę dla nich na wyspie, by mogły tam miło spędzać czas. Wszystko wywraca się do góry nogami, gdy do ów szkoły przybywa chłopak, jeden z nielicznych samców (może nawet jedyny) posiadających niezwykłe umiejętności. Tak rozpoczyna się wielka przygoda pełna akcji, dramatu, romantycznych uniesień, cycków, majtek oraz walki o przetrwanie. Seria jest sztampowa do bólu i powiela schematy swoich sióstr haremówek. Fabułę uszyto grubymi nićmi, co pewnie sami zauważyliście po opisie, ale to w sumie standard w tym gatunku. Ja nie miałem wielkich oczekiwań, chciałem jedynie, by coś mnie zaskoczyło. Niestety, moje prośby nie zostały wysłuchane. Komu polecę? Wyłącznie fanom gatunku, bo innych ludzki taki słabiutki średniaczek może jedynie zanudzić na śmierć.
Soukyuu no Fafner: Dead Aggressor - Exodus
To uczucie, gdy oglądasz bajkę i zauważasz, że coś jest nie tak. Na początku uznałem to za ciekawy zabieg fabularny. A mianowicie ma się wyrażenie, jakby historia rozpoczęła się nie od początku, ale środka. Pewnych rzeczy musimy się domyślać, bo nie są powiedziane wprost. Gdzieś w połowie serii coś mnie ruszyło, by sprawdzić na MALu. Wtedy okazało się, że przed tym sezonem był jeszcze film, seria TV oraz OVA. Popełniłem błąd w sztuce, gdyż nie wykonałem odpowiedniego researcha. Z pochylonym czołem zabrałem się do oglądania poprzedniczek. No dobra, czas zakończyć wstęp. O czym w zasadzie jest ta bajka? To kolejne już mechy tym razem w konwencji ewangelionowej. Innymi słowy główni bohaterowie nie są kulodporni i zdarzy im się zdechnąć od czasu do czasu. Szkoda tylko, że największe rzeźnie miały miejsce w starych seriach. Nowa choć ma swoje momenty, idzie z trendem milusiństwa. No cóż, przynajmniej dzieje się trochę przygnębiających rzeczy od czasu do czasu. Klimat jest dość interesujący, bo fabuła mniej więcej trzyma się kupy. Nie mamy tutaj samych dzieciaków, a sprawną synergię całej ekipy pilotów wraz dowództwem oraz mechanikami (pełen przekrój wiekowy). Całkowite zero fanserwisu okazało się odświeżające. Żadnych dekoltów oraz majtek również uspokaja. Bardzo mogę pochwalić warstwę wizualną. Od razu rzuciły mi się w oczy tła 3d, które zgrabnie ubrano w szatę 2d. Nie pamiętam teraz nazwy tej techniki, ale prezentuje się zacnie. Barwy są soczyste, a efekty na bogato. Ktoś nie pożałował budżetu na te fajerwerki. Niemniej moje wytrawne oko zauważyło, że z czasem coraz mniej szastano pieniędzmi, ale to w sumie zrozumiałe. Powiem tak, jeśli ktoś lubi mechy stworzone na modłę Evangeliona, może się tutaj sprawdzić. Ale to nie zmiana faktu, że seria jest dość średnia jako całość. Dziwi mnie trochę jej ocena, gdyż o wiele gorsze bajki były przez ludzi bardziej lubiane. No cóż, może ja jestem wyjątkiem. Polecam fanom mechów, bo tylko oni ogarną, o co kaman (rzecz jasna od samego początku). Zapomniałem wspomnieć o klimatycznym op i ed nagrywanym przez jeden zespół od pierwszego sezonu.
Durarara!!x2 Shou
Mam wrażenie, że ludzie lubią tę serię, dlatego postaram się być delikatny w swoim osądzie. Powiem tak, mnie się nie podoba. Pierwsze sezon widziałem dawno temu i praktycznie nie pamiętam, o czym był. Wiem tylko, że byłem rozczarowany i wystawiłem mu 6/10. Z takim podejściem rozpocząłem seans. No i w sumie nie było tak źle, jak się spodziewałem. Akcja rozkręciła się gdzieś od piątego odcinka, do tego czasu było bardzo słabo. Po tym momencie obudziła się we mnie taka lekka nostalgia, bo okazało się, że muzyka zapadła mi w pamięć, a postacie gdzieś tam w odmętach świadomości były mi znane. Ale to tylko szczególiki, które w minimalnym stopniu wpłynęły na moją ogólną ocenę. Durarara to wielowątkowa historia polegająca na odkrywaniu nakładających się na siebie intrygach oraz przeróżnych losowych wydarzeń połączonych z walkami i ścierającymi się charakterami dość specyficznych bohaterów. Ten cały miszmasz to właśnie Durarara. Podobny klimat odczułem w tasiemcu z przyrostkiem "monogatari", tyle że bez zbędnych cycków i majtek. Nie potrafię sprecyzować, co mi się tutaj nie podoba, po prostu tak jest. Tego samego autora o wiele bardziej strawiłem w Baccano będącym o wiele krwawszym i dosadniejszym w swoim przekazie. Tutaj użyto więcej półśrodków i zaimplementowano realia szkolne, co wydaje mi się oklepane i dość trywialne. Komu polecę? Tym, którzy wiedzieli część pierwszą. Nikomu innemu.
Seiken Tsukai no World Break
W pewnym sensie mogłem sobie darować tę notkę, ale co mi tam. Kolejne haremowe flaki z olejem. Fanserwis z dupy na każdym kroku kłuje już od pierwszych odcinków, a potem jest tylko gorzej. Historia to stary jak świat motyw "od zera do bohatera". Tutaj poszli o krok dalej i dali protagoniście nadludzkie moce praktycznie od razu. Motywem przewodnim wszelakich walk oraz haremowych uniesień są poprzednie wcielenia bohaterów. Brzmi tajemniczo, ale wszystko sprowadza się do tego, że dany osobnik może korzystać z mocy, jakie za życia wypracował sobie jego dawny przodek. Los chciał, nasz bohater spotkał reinkarnację/przodków paru dziewuszek ze swojej przeszłości. Ale rozumiecie, gdyby spotykał tylko jedną, co byłoby dość realistyczne, prawa haremu nie zostałyby spełnione. Patologia powstała, gdy spotkał te wszystkie dawne miłości, z którymi romansowali jego praprzodkowie z różnych okresów czasowych akurat teraz. To mniej więcej szansa 1 do... (tutaj wpisać jakąś wielką liczbę). Komu polecę? Jakimś hardkorowym fanom haremów, u reszty populacji seria może wywołać natychmiastowy odruch wymiotny.
Shounen Hollywood: Holly Stage for 50
Drugi sezon nietypowej serii jak na japońskie standardy opowiadającej o "idolkach" w wersji męskiej. Przy poprzedniczce byłem zmieszany, tutaj jednak utwierdzam się w przekonaniu, że seria była dość ciekawa, porównując ją do swoich sióstr z kałaii dziewczynkami w rolach głównych. Bohaterowie są czasami trochę zniewieściali, ale aż tak to nie przeszkadza. Za to dzięki realistycznej oprawie i dość poważnemu podejściu do tematu, możemy się dowiedzieć co nieco o realiach, jakie panują w tym biznesie. Powiem tyle, jeśli to, co widziałem, to prawda, niezła patola się szerzy w kraju kwitnącej wiśni. O gustach się nie dyskutuje, ale rzesze fanek uganiające się za kilkoma chłopakami to coś dziwacznego. I na dodatek te j-popowe występy przerywane żenującymi dialogami uwłaczającymi inteligencji ludzkiej. Ta seria jest znakomita do otwierania ludziom oczu, czym w zasadzie są te idolki. Tutaj przynajmniej nikt się nie kryje, że zarabiają tym na życie. Mnie oglądało się dość miło, bo potrafię spojrzeć na pewne sprawy nieszablonowo. Oczywiście, o urywaniu dupy nie ma mowy. Bohaterowie czasami irytują, moe brak (dla mnie to nie wada), a epizodyczność bije po oczach. Co odcinek jedna z postaci rozwiązuje swój problem, który sprowadza się najczęściej do spadku motywacji do pracy. Seria nie jest dobra, ale stanowi ciekawą odskocznię od moe-gówna. Oczywiście rozumiem, że zaliczam się do nielicznego grona potrafiącego obejrzeć Shounen Hollywood bez odruchu wymiotnego, ale w końcu wyrażam tutaj swoje subiektywne zdanie. Komu polecę? Ludziom, których zaciekawiła ta notka, albo widzieli poprzedni sezon.
Isuca
Kolejne z kolei głupawe ecchi. Jedyne, co wyróżnia go od reszty szarej masy podobnych bajek to odrobinę większa brutalność objawiająca się już od pierwszego odcinka. Oczywiście, nie jest to nic wybitnego, a jedynie muśnięcie farbą na haremowym płótnie. Oprócz tego jednego elementu wszystko jest oklepane i trywialne do bólu. Magiczne moce, bohater z tajemniczymi umiejętnościami, cycki, majtki i tak w kółko. Zwykły wyjadacz chleba nie znajdzie tutaj niczego interesującego. To w zasadzie tyle. Polecam jedynie desperatom i psychofanom ecchi.
Death Parade
O moje uszy obijały się różne hajpy o tej serii, ale nie rozumiałem, z czego one wynikają. Na szybciocha zobaczyłem pierwszy odcinek i uznałem, że są zasłużone. Odczekałem cierpliwie do końca sezonu i zobaczyłem w całości. Death Parade należy do gatunku wymierającego. W zasadzie nie wiadomo, gdzie dzieje się akcja, nie wiadomo, kim są bohaterowie. Wiemy tylko tyle, że w każdym odcinku doświadczmy ludzkiej tragedii i poznamy losy kolejnej pary śmiertelników, którzy znaleźli się w dziwnym miejscu, robiąc dziwne rzeczy. Oczywiście, z czasem pewne odpowiedzi zostają udzielone, ale to tylko czubek góry lodowej. Epizodyczność może irytować, ale na szczęście rekompensuje się to widzowi atmosferą. Gdzieś od połowy serii na pierwszy plan wychodzi jednolita historia, która ciągnąć się będzie do samego finału. Jakby popatrzeć całościowo, anime nie należy do super wybitnych, ponieważ posiada wady w scenariuszu. Za posiada wiele smakowitych kawałków, których zasługą jest jej ogólny wygląd. Mnie na przykład bardzo urzekł motyw łyżwiarstwa figurowego, historie niektórych gości, popijanie sobie drinków przez postacie (normalnie alkohol to tabu w bajkach). Choć na płacz mi się nie zbierało, niektóre emocjonalne kawałki miały dość mocny przekaz. Zakończenie również nie należało do tych super przyjemnych, choć zostawiało pewną dozę nadziei na kontynuację. A z wad od razu można wrzucić do wora pewien absurd fabularny. Główny bohater, miał się tym odróżniać od swoich pobratymców, że posiadał ludzkie uczucia, jednak wyglądało to kompletnie na odwrót. Rozumiem, co scenarzyści mieli na myśli, ale po uświadomieniu sobie tego faktu, seria trochę traci. Zakończenie również posiada swoją złą stronę, gdyż w zasadzie kończy tylko jeden wątek i po dość intensywnej podbudowie w ostatnich odcinkach zostawia widza z niczym. Zero odpowiedzi. Jakby nagle zdecydowali się coś wyciąć. Może zapaliło się zielone światło na drugi sezon, dlatego nie mogli wypstrykać się ze wszystkich fabularnych rewelacji i zachowali je na potem. Kto wie. Niemniej Death Parade jest pozycją interesującą. Widać, że wystarczy dać ambitnym twórcom trochę swobody i wymyślą cos ciekawego. No właśnie, zapomniałem wspomnieć o najważniejszym. Seria to pokłosie po konkursie animatorów z 2013 roku. Wtedy też światło ujrzał OVA o tytule Death Billiards, które było protoplastą dla Death Parade. Komu więc polecę? Wszystkim ludziom poszukującym czegoś innego w bajkach. To seria interesująca jednak nie wolna od wad. Póki nie znajdzie się coś innego, musimy oglądać to, co jest.
Nanatsu no Taizai
To powrót do korzeni anime w pewnym sensie. Epickie walki, ździebka ecchi i brutalność. Wszystko dość dobrze zbalansowane i miodne. Bohaterowie są hardzi, dość specyficzni i robią niezły rozpierdziel, gdy tego wymaga sytuacja. Czego chcieć od nich więcej. Mój znajomy stwierdził, że design postaci jest słaby. O gustach się nie dyskutuje. Mnie też szczególnie nie podszedł, ale w żadnym wypadku nie przeszkadzał mi podczas seansu. Da się do wszystkiego przyzwyczaić, uwierzcie mi. Humor został tutaj zaimplementowany, gdyż to oldschoolowa produkcja, za starych czasów też tak było, że pomiędzy bitkami postacie błaznowały. Kolejny aspekt, który zależy głównie od gustów. I choć ja nie przepadam za wstawkami komediowymi, tutaj były jedynie krótkimi przerywnikami między ciekawszymi momentami historii, dlatego mogłem oglądać je z satysfakcją. Fabuła nie była najwyższych lotów, ale potrafiła zainteresować, no w końcu najważniejsze było mordobicie. W Nanatsu no Taizai główni bohaterowie nie są popychadłami ani paczką pierwszy lepszych poszukiwaczy przygód, którzy nabierają nowych umiejętności w miarę podróży. Postacie są wszechpotężne od samego początku. Cały trik polega na tym, że widz poznaje ich moce stopniowo. Nawet po zakończeniu serii mamy uczucie, że czegoś jeszcze nie zobaczyliśmy i jest to najpewniej słuszne przeczucie, bo kontynuacja jest możliwa. A co do samego zakończenia. Może trochę zbyt uładzone i pozytywne, ale przypominam, że to nie koniec. Wiele pytań pozostaje jeszcze bez odpowiedzi. Komu więc polecę? Fanom bijatyk w staroszkolnym stylu, gdzie obcinanie członków to chleb powszedni, a bohaterowie potrafią kruszyć góry. Bajka na pewno godna polecenia z powodu swojego klimatu. Ja się bawiłem przy niej świetnie.
THE iDOLM@STER CINDERELLA GIRLS
Miałem o tym dziadostwie nie pisać, ale się okazało, że to restart serii. "Co to zmienia w odbiorze?" – ktoś może pytać. No wiele, bo stare bohaterki zbrzydły mi się do porzygu. Całkiem nowa ekipa zagościła na naszych ekranach, co w zasadzie zmieniło kompletnie oblicze serii. Prawdę powiedziawszy, nie przepadam za bajkami o perypetiach celebrytek (idolek), gdyż naoglądałem się ich nazbyt dużo. Po –nastu seriach doszedłem do wniosku, że najbardziej lubię początki w tego typu historiach, gdzie nic jeszcze nie jest wykute w skale, a dopiero się kształtuje. Problemy organizacyjne i starcia charakterów - to do mnie trafia. Jednakże z czasem, gdy zespół nabiera kształtów i wchodzi w rutynę koncertowania, cały czar gdzie ulatuje. W CINDERELLA GIRLS początkowe odcinki oglądało się przyjemnie, ale już pod koniec zacząłem odczuwać znużenie. W zasadzie najciekawszą rzeczą w całej bajce był menedżer dziewuszek. To dość niespotykane, by w takiej serii pojawiała się postać męska i do tego dorosły facet, a nie chłopak. To poniekąd tradycja iDOLM@STER, ale mam na myśli ogół. Szkoda tylko, że czasami wychodziła z niego nieporadna ciamajda, ale taka już specyfika serii, nic nie może być idealne. Komu więc polecę? Na pewno fanom poprzedniczek i całkiem nowym w tym gatunku, gdyż seria to restart/spinoff. Wrogom idolek odradzam, bo seria ma bogaty repertuar najbardziej irytujących bohaterek na świecie. W sumie co by o tej serii nie powiedzieć, trzyma swój poziom.
Junketsu no Maria
Archanioł Michał zesłał Marii dziewicy i Józefowi dziecię z niebios – tak mniej więcej można podsumować tę serię (sorki za spojler). Gdybym nie miał do siebie dystansu, to pewnie bym się rzucał na azjatyckich heretyków i bluźnierców, za bezczeszczenie mej świętej księgi. Ale dobrze wiem, że to tylko japońskie podśmiechujki na tematy, których nie rozumieją. Ale co by nie mówić, skośnoocy odrobili zaległe lekcje z historii średniowiecza. Ciężko to nazwać realizmem, ale pewna zbieżność z faktami wyróżnia serię pośród innych, pseudo historycznych. Choć takich nie jest zbyt wiele, więc konkurencji nie było w zasadzie. Kolejny ciekawy aspekt to podejście do prokreacji, które jest dość luźne bez szczeniackich kompleksów. To lubię. Oczywiście od razu pojechano po bandzie i pokazano duchownego pedała, ale cóż. Fajne również były takie smaczki jak łapanie przez najemników rycerzy na okup i ogólnie fechtunek, który oglądało się dość przyjemnie. Co irytowało? Po pierwsze zauważyłem, że wiedźmy, które są dość ważne dla fabuły, spełniają rolę łącznika między widzem a czasami średniowiecznymi. One są takie "nowoczesne" i patrzą na świat przez nasz pryzmat, komentując zaszłości kulturowe. Od razu widać, co jest słuszne, a co nie. Tamci to zaścianek, a my wiedźmy jesteśmy cool. Kościół katolicki to w zasadzie w ich oczach sekta fanatyków i półgłówków, którzy dla wiary zrobią wszystko. Oczywiście, tak może to odbierać laik, ale wyedukowany człowiek wie, że sprawy wyglądały inaczej. Całkowicie rozumiem te zabiegi fabularne, które miały na celu stworzyć pewien kontrast miedzy postaciami i zaostrzyć konflikt. Z wiadomych powodów, nie każdego będzie to raziło. Seria nie posiada wysokiej średniej, dlatego fakt, że mi się spodobała, to pewnie jakaś moja hipsteriada i zboczona fanaberia, ale cóż, na łamach mojego kącika, mogę pisać, co dusza zapragnie. Fabuła nie jest jakaś super odkrywcza, ale miło mi się ją oglądało. Zakończenie okazało się być bardzo pozytywne, co nie było dla mnie aż takie oczywiste. Wiara katolicka przetrwała, a heretyków ukarano, więc ogólnie jest git, heh. Komu polecę? Fanom serii niesztampowych, bo to Junketsu no Maria można przyznać bez dwóch zdań. Czy anime jest wybitne? Chyba jednak nie, dlatego ostrzegam wszystkich zabierających się do seansu.
Kiseijuu: Sei no Kakuritsu
Co tu dużo pisać, najlepsza seria, jaka wyszła od pewnego czasu. Oczywiście, mam na myśli mój osobisty gust, pewnie niektórzy ludzie uznaliby inne bajki za równie ciekawe, jak nie ciekawsze. Mangę czytałem dawno temu i ujęła mnie za serce od pierwszych stron. W Tokijskim Ghulu miałem podobne wrażenie na samym początku, co mogło być bezpośrednim powodem, dla którego trochę się nahajpowałem na anime swojego czasu. Ale nie o tym. Historia to dość standardowy survival, tyle że bohater musi przetrwać po drastycznej przemianie swojego organizmu i dostosować się do codziennego życia. Jego wrogami są przedziwne kreatury udające ludzi, ludzie z jego otoczenia oraz jego własne ciało zasiedlone przez obcą formę życia. Do tego dochodzą kontakty międzyludzkie, które stają się dla niego coraz trudniejsze z powodu skomplikowanej sytuacji życiowej oraz przemian mentalnych wynikających z asymilacji z obcym DNA. Do tego możecie dorzucić brutalność i groteskowe wynaturzenia znane z takiego klasyku kina jak "Coś" Johna Carpentera. Pasożyt to seria odschoolowa, której adaptacja akurat teraz była wynikiem podpisanych umów z Amerykanami. Kontrakty wygasły dopiero niedawno, dlatego Japończycy wreszcie mogli odebrać to, co należało do nich. Od razu nakręcili anime oraz film aktorski. Widać, ostrzyli sobie pazury na Pasożyta już do jakiegoś czasu. Co ciekawe, w Pasożycie zamieniono realia świata na współczesne, co pewnie było niezauważalne dla zwykłego widza. Oprócz tego małego liftingu, adaptacja była praktycznie idealnie wierna mandze, co się chwali. Jak przystało na serię licealną występuje tutaj wątek romantyczny – choć te słowo niezbyt oddaje relacje, jakie łączą bohaterów. Praktycznie cały czas nasz bohater stara się trzymać lekko na dystans, gdyż wie, że nie jest już zwykłym człowiekiem i do tego wokół niego zaczynają się dziać różne niebezpieczne rzeczy. Gdzieś to uczucie się tli, ale to jedynie tło dodające pikanterii, a nie wątek główny. Seria skupia się na walkach między kreaturami a naszym bohaterem, wtapiania się obcych organizmów do ludzkiego społeczeństwa oraz starcia umysłu przedstawiciela naszej rasy z czymś zupełnie nieludzkim. Uczucia kontra wyrachowana kalkulacja. Wątek ten był już oklepywany wielokrotnie, ale tutaj został pokazany wyjątkowo interesująco. Moim skromnym zdaniem jedynym z najciekawszych aspektów Pasożyta jest przemiana głównego bohatera z totalnego ciamajdy w twardziela i reakcja jego otoczenia na te zmiany. Kreska i animacja stoją na przyzwoitym poziomie, bo w innym przypadku wszelakie potworności byłyby zwyczajnie śmieszne, nie zaś przerażające. Modele postaci trochę odchodzą od oryginalnej kreski mangi, ale ta zbytnio nie nadawała się do anime. Muzyka jest dość dobra, ale nie wpadła mi w ucho tak bardzo jak w Zankyou no Terror. Chociaż nie, w pierwszych odcinkach użyto do scen akcji dubstepa, który potem już się nie pojawił. Pewnie studio otrzymało wiele negatywnych głosów i zwyczajnie już nie użyli tego typu muzyki. Ja, nawet jako fan elektroniki, rozumiem skąd ta decyzja. Te kawałki po prostu niezbyt pasowały do całości. I oczywiście nie możemy zapomnieć o drugim romansie, jaki ma miejsce w anime. Bo trudno inaczej opisać relacje głównego bohatera i pasożyta rezydującego w jego ciele. Ja do momentu ujawnienia obsady byłem przekonany, że będzie miał męski głos, a ty się okazuje, że jednak nie. Z perspektywy czasu uważam tę decyzję za strzał w dziesiątkę, gdyż wytworzyło to między bohaterami dziwny rodzaj mięty, który ciężko opisać. Reasumując, Pasożyt to jedna z ciekawszych rzeczy, jaka się przydarzyła rynkowi anime od ostatnich kilku sezonów, jak nie lat. Polecam dosłownie każdemu, kto nie boi się zobaczyć trochę krwi, bo historia jest tego warta. Powiem tylko tyle, że takich rzeczy już się nie robi, a szkoda. Liczmy na to, że w przyszłości Japończycy zafundują nam jeszcze jakieś odrobinę poważniejsze historie bez zbędnego cyckowego fanserwisu. Trzymajmy za nich kciuki.
I to byłby koniec. Kolejny raz poziom sezonu niczego nie urwał. Niemniej więcej rzeczy pozytywnie mnie zdziwiło niż ostatnio. Znalazło się również kilka ciekawych perełek i jest mi żal, że już się nie powtórzą. Ale nawet mimo tego, było słabo. Nie pozostaje nic innego, jak czekać i trzymać kciuki za Chinoli.
Offline
Bardzo tego dużo. Na pewno zajrzę, jak będę chciał sobie coś obejrzeć.
btw: fajny dostałeś koment na malu.
Offline
Offline
Z każdego sezonu staram się oglądać w całości chociaż trzy bajki,
a że do tej pory udało się "skreślić" jedynie dwa tytuły, to na ostatki pójdzie Kiseijuu: Sei no Kakuritsu.
Mimo całkiem niezłego pierwszego sezonu,
Aldnoah.Zero 2nd Season pewnie i tak nie obejrzę.
Offline
Widziałem 2 serie z listy, ale nie w całości... A teraz na pewno już nie obejrzę, dzięki za wpis.
Offline
Shigatsu wa Kimi no Uso jakiś czas temu widziałem i co prawda nie dałbym dychy, ale osobiście polecam.
Troszku miałem wrażenie, że jakby więcej było takiej twardszej reżyserii w stronę młodszej widowni (przez co nie śmiałem zawsze gdy akcja tego wymagała). Coś mi się tak jakoś nie kleiło, jak przychodziło do normalnego biegu wydarzeń to czasem miałem ocghotę przesunąć suwak nieco dalej, bo albo troszku powiewało nudą, czy było zbyt nijako...
Kreska też dosyć specyficzna- ogólnie była ładna, tylko czasami dla kontrastu pewne twarze/postury wyglądały "dziwnie".
Ale i tak pochwalić trzeba za scenariusz, jak i za cały jego przebieg- było zabawnie, było ujmująco, interesująco (mieliśmy zaprezentowane "problemy i zagwozdki" prawie całej ważniejszej obsady, jak też było wzruszająco: kilka razy, zwłaszcza gdy
Diamond no Ace
Ostatnio edytowany przez KMyL (2015-07-31 19:15:10)
Offline